Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bez namysłu i wahania wbiegł na szaniec młody ksiądz z krzyżem w ręku i krzyknął donośnie:
— Za mną, w imię Boże!
Krzyczał coś jeszcze, nie oglądając się i biegnąc na spotkanie nieprzyjaciół.
Za nim nadążała Halina Szybowska, chłopak z czarną przepaską na oku, kulawy ochotnik, czarnowłosy kapral, ogromny wieśniak bez czapki i z, siwiejącemi włosami w nieładzie, piegowaty żołnierz o zawadjackiej i drwiącej twarzy, a za nimi cały pułk.
Kapitan biegł na flanku, tuż przy pierwszym szeregu, zachęcając żołnierzy.
Słyszał jak huknęła salwa, ujrzał padających bez krzyku, księdza, złotowłosego chłopaka, kobietę — ochotnika i studenta politechniki...
Pozostali na ziemi bez ruchu.
Bataljon wichrem pędził naprzód.
Potrącając Małachowskiego ramieniem, padł twarzą naprzód potężny, jak dąb, wieśniak, a na pierś osunął mu się kulawy ochotnik, który ze Lwowa przywędrował pod Ossów.
Pułk zwarł się potężnie z Moskalami.
Pracowały bagnety. Ich głuchym uderzeniom wtórowały ciężkie ciosy kolb, rzadkie strzały, chrapliwy oddech walczących, jęki i krzyki.
Ztyłu nadbiegały powracające do bitwy oddziały flankowe.
Od lasu zagrały działa polskie.
Bolszewicy cofać się zaczynali, narazie w porządku, lecz wkrótce dziki popłoch ogarnął ich. Nie wytrzymywali ataku i zmykali z wrzaskiem i wyciem.
Polscy żołnierze siedzieli im na karkach i grzmocili kolbami, kłuli bagnetami, strzelali, szerząc popłoch i śmierć.
Był to wielki dzień epopei cudu nad Wisłą, pierwszy akt klęski najeźdźców, świt zwycięstwa i pokoju, wspaniały błysk promiennej sławy wojowników Orła Białego.
Tego dnia nigdy już nie mógł zapomnieć kapitan Alfred Małachowski.