Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widzę dobrych duchów gór... Nie widzę... Czy ja je zobaczę, mamusiu?
— Zobaczysz kiedyś, synku — odparła Manon.
— Kiedyż, kiedyż? — nalegało dziecko.
— Gdy dorośniesz, Henryczku... — szepnęła.
— Jakże pragnę prędzej dorosnąć! — zawołał, tupiąc nóżką i nie spuszczając wzroku z roziskrzonych szczytów Alp.
Manon była szczęśliwa.
Kochała syna teraz jeszcze goręcej. Mogła już widzieć przed sobą jasny cel — wychowanie Henryka.
Przyszła dawno zapomniana myśl:
— Uczynić z niego mściciela krzywdy i pohańbienia matki!...
Wzdrygnęła się cała. Wydało jej się to okrucieństwem i zbrodnią.
— Mamusiu! — zwrócił się do niej Henryk. — Jeżeli są dobre duchy, to powinny być i złe?
— Dlaczego tak myślisz? — zapytała Manon.
— Inaczej nie nazywałby ich Hans dobremi, lecz wprost duchami! — odparł. — Jakież są te inne — złe duchy?
— Są czarne... — rzekła po namyśle Manon.
— Czarne, jak to, co ciągle widziałem, gdy byłem ślepy? — pytał.
— Czarne i niegodziwe, bo usiłują zbłąkanych w górach ludzi strącić do głębokich przepaści... — przypomniała sobie Manon jakąś bajkę.
Chłopczyk wpadł w zadumę.
Idąc do domu, zatrzymał się nagle i, rączką wskazując na szczyt Montblanc, rzekł z siłą:
— Gdy dorosnę, dotrę do dobrych, białych duchów, zaprowadzę je na najwyższy szczyt i zwalczę złe, czarne duchy!
Mały Henryk wskazywał matce cel jej i swego życia.
— Tak, tak, synku! — wybuchnęła, przyciskając go do piersi.
W tej chwili zapadł wyrok na nią.
Już nigdy nie miała myśleć o sobie, bo zajaśniało przed nią wyższe przeznaczenie.