Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie była to ani modlitwa, ani błaganie. Słowa bez dźwięku zawierały w sobie tylko groźne żądanie.
Nagle w ciemności rozległ się przeraźliwy krzyk Henryka:
— Widzę... widzę!...
Manon przycisnęła rękę do serca i nadsłuchiwała, tamując oddech i jeszcze nie wierząc.
Chłopczyk nagle zerwał się z krzesła i pewnym krokiem podszedł do matki, szepcąc bezładnie:
— Widzisz? Dojrzałem ciebie w ciemności! Jeszcze nie mogę rozpoznać twojej twarzy, lecz widzę całą ciebie, bo jesteś czarniejsza od ciemności... Widzę... widzę!
Przerażenie bezmierne, pochłaniające radość i szczęście, brzmiało w słowach dziecka.
— Mamo! — krzyknął nagle i upadł zemdlony z nadmiaru wrażeń.
Od tej chwili przyzwyczajano Henryka powoli do światła.
Miał krótki wzrok, lecz widział, widział!
Ujrzawszy po raz pierwszy w półmroku twarz matki, długo przyglądał się jej w niemym zachwycie.
— Jakaż ty piękna!... — szeptał. — Taką widziałem matkę małego Jezusa... Taką samą piękną, łagodną i smutną... Nie bądź już smutna... Henryk widzi! Mamusiu!
Tulił się do niej, pieścił jej ręce i płakał, szczęśliwy, wzruszony.
Po sześciu tygodniach dopiero lekarze pozwolili wyprowadzić go do ogrodu, w godzinę po zachodzie słońca. Miał grube, czarne okulary, zasłaniające oczy i chroniące przed zbyt jaskrawem światłem.
Widząc różne przedmioty, wypytywał o nie, poznawał je wzrokiem, dziwiąc się, że wszystko wygląda inaczej, niż sobie wyobrażał, dotykając ich palcami.
Nie rozróżniał jeszcze barw, bo czarne szkła zasłaniały je, zresztą dłuższy czas jeszcze wyprowadzano go tylko wieczorem.
Jednak zmieniano mu co dwa dni okulary, aż pewnego dnia nałożono jasne, prawie zupełnie białe szkła, i Henryk skamieniał.