Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzięła chorego za rękę, badając puls.
Hans, czując jej dłoń, przymknął oczy i leżał z zapartym tchem.
Gdy złożyła rękę jego na kołdrze, znowu otworzył oczy.
— To już wieczór? — zapytał.
— Tak, dochodzi dziewiąta — odparła.
— Czy pani wychodziła? — szepnął.
— Powróciłam dopiero przed kwadransem! — odpowiedziała.
— Dziwne!... — rzekł Hans. — Cały czas czułem obecność pani, panno Manon! Byłem taki spokojny... taki szczęśliwy...
Manon zakrzątnęła się koło kolacji chorego, zrobiła mu zastrzyk, polecony przez profesorów, podała lekarstwo i posłała sanitarjusza po świeży lód.
Kapitan długo leżał w milczeniu z przymkniętemi oczami. Manon myślała, że usnął, więc siedziała cicho, bojąc się poruszyć.
Nagle Hans zaczął szeptać:
— Nie ja zburzyłem Patrie-en-fleurs... Chciałem tylko zdobyć miasto, bo innego sposobu na Joego nie było... doprawdy!
Z trwogą spojrzała na rozgorączkowanego. Była przekonana, że mówi w malignie, lecz Hans podniósł powieki i uśmiechnął się przytomnie.
— Doprawdy! — powtórzył szeptem. — Tymczasem moją Patrie-en-fleurs zburzono do szczętu i oto umieram na jej zwaliskach... Takie to śmieszne i takie głupie, doprawdy!... Z oddalenia widzę teraz zupełnie wyraźnie...
Manon nie pytała kapitana, chociaż nie zrozumiała znaczenia jego słów.
— Czy Małachowski tu przyjdzie? — zapytał.
— Przyjdzie, gdy pan będzie się czuł lepiej, — odpowiedziała.
— A Joe Leyston i Roy Wilson? — zadał nowe pytanie.
— Niema ich w Genewie — szepnęła, bacznie przyglądając się choremu.
— Dlaczego?