Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kraj ożył i przyozdobił się w barwne plamy roślinności — zielonej, żółtej i brunatnej — i w połyskliwe, zawiłe skręty i pętle rzeczki, wijącej się kapryśnie wśród haszczy tataraków i sitowia i coraz to wybiegającej szerokiem „plosem“ na otwarte miejsca.
Blado-niebieski firmament ni to wzniósł się wyżej, ni to nabrał bezdennej ciągnącej ku sobie głębi.
Cisza panowała wokół, lecz tem głośniej, zmuszając Halinę do wzdrygania się za każdym razem, rozlegały się furkoty i łopot skrzydeł, podrywających się kaczek, drapieżny, przenikliwy skwir krążących nad niziną jastrzębi i nagły plusk ryb w rowach przydrożnych.
Halina uśmiechała się mimowoli do słońca, nieba, ptaków i rodzących się tak niespodziewanie odgłosów życia.
Bezwiednie zdawała sobie sprawę ze swego radosnego nastroju.
Było to wyraźne, kojące uczucie, przeświadczenie nawet, że nie jest sama, że ktoś bardzo drogi znajduje się wpobliżu, czeka na nią i czuwa.
Uświadomiwszy sobie to wrażenie, wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się ironicznie.
— O, tak! Czekają na mnie Poleszucy, którzy na sam mój widok mruczą przekleństwa; baby ich, z tępą złośliwością przyglądające się moim walizom, i te umorusane, obdarte dzieciaki, co pokazywały mi języki, grożąc czarnemi od błota piąstkami... A któż to tam ma czuwać nad tobą,