Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Luzik poczerwieniał nagle i, nie skończywszy protokółu, wybiegł z izby, wołając:
— Ach, dzikie, brudne psy, to — tak, psia wasza mać?! Już ja wam pokażę! Ciągnijcie tych drabów na posterunek! Ja z nimi pogadam!
Konstanty, którego chłopi natychmiast zwolnili, roztarł ręce i usiadł przy stole.
Halina, zebrawszy wszystkie siły, cichutko wyślizgnęła się do sieni. Tylko Konstanty zauważył jej zniknięcie.
Wstał natychmiast z ławy, oparł się ciężko o stół i, patrząc zpodełba na sąsiadów, mruknął groźnie:
— Nie gadał ja do was, bo panienka tu stała... A teraz... n-no! Odpływać mi natychmiast! Napatrzyliście się już dosyta chyba na wszelką poniewierkę! A pamiętajcie, że jeżeli któryś z was waży się nato raz jeszcze... żywy mi nie ujdzie, choćbym potem w więzieniu gnił...
Patrząc na cofających się chłopów, postąpił kilka kroków za nimi i twardym, groźnym głosem, niby ciężki kamień cisnął w przestrzeń:
— Ubiję... bo panienka niewinna... mój to grzech... mój!
Halina, budząc się rano, nie przeczuwała, że rozpoczyna najstraszniejszy dzień swego życia.
Od sołtysa, otrzymującego pocztę, przyniesiono jej przed wieczorem list od matki.
Pani Olmieńska napisała go, zapewne, pod pierwszem wstrząsającem wrażeniem, gdy owładnęły nią rozpacz, przerażenie, boleść, a może nawet