Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cem, głowę miał opuszczoną na ręce, oparte na kolanach, i, Halinie wydało się, że płacze.
Zbliżyła się do niego i zapytała troskliwie:
— Co wam jest, Konstanty?
Nie podniósł głowy i nic nie odpowiedział.
— Może pomogę jakoś, czy poradzę... — dodała, niezrażona jego milczeniem.
Zerwał się z ławy i podszedł do okna, plecami zwrócony do Haliny.
— Nie chcecie ze mną rozmawiać, to pójdę sobie... — powiedziała smutnym, cichym głosem.
Odwrócił się szybko i rzucił namiętnie:
— Wy... tylko wy moglibyście dopomóc i poradzić, ale... wy... wy...
Nauczycielka czekała, lecz on nie odzywał się więcej.
— Słucham was, Konstanty, bo zaczęliście i nie skończyliście...
Zaciskając sobie ręce, a chwilami sycząc przez zęby, szedł ku niej, wbijając w nią zrozpaczony wzrok.
Stanął blisko i szepnął:
— Wczoraj chłopcy na wieczorynce szczekali, żeście... żeście... ciężarna.
Halina chwyciła ręką za serce i bez szmeru osunęła się na ziemię.
Gdy oprzytomniała, leżała już u siebie na tapczanie, a Marja pryskała jej wodą w twarz i zwilżała skronie wódką.
— Chwała Świętej Trójcy! — zawołała dziewczyna. — Myślałam, żeście pomarły. Konstanty ko-