Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niegodni jesteśmy! — mruczał stary, wzdychając ciężko.
Halina, zakłopotana i wzruszona, rzuciła się do Lipskiego i, potrząsając mu rękę, prosiła pieszczotliwym głosem:
— Ojcze Grzegorzu, nie mówcie tak, bo i ja beknę! Nie śmiałam zwrócić się do was, boście nie obowiązani wozić nauczycielki!... I tak doznaję od was tylu grzeczności!
— A wy to macie obowiązek leczyć mnie i innych chłopów po chatach, uczyć moje dziewuchy i... ech! co tam mówić! Skrzywdziliście nas, panienko, ot i — wszystko!
Halina, wyściskawszy Marję i Annę, wybiegła, aby zakończyć pakowanie walizek.
Sam gospodarz, otulony w długi kożuch, przeciągnięty rzemieniem, powiózł Halinę.
Siedziała w wygodnych, szerokich saniach, owinięta w ciepłą baranicę i słuchała gaworzenia Grzegorza. Stary pouczał ją, jak należy otwierać „brześcianki“ — naczynia z kory brzozowej, gdzie córki jego włożyły dla pani Olmieńskiej podarunki — świeże masło, miód i ser, i coraz to powtarzał, że w nowych, łykowych „króbkach“ znajduje się pieczona kaczka, kawał słoniny, kiełbasa, kiszone ogórki i pszenny chleb, a w płóciennym woreczku — ulęgałki, „po których pić się nie chce“ i — solniczka lipowa.
Poleszuk założył najlepszą parę szkap i gnał je szybko, mówiąc bez przerwy. Co chwila biczem