Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śli sztucznie do stopnia dramatu. Teraz jednak, gdy przekonała się, jak głębokie zmiany zaszły w jej duszy, nie chciała już wchodzić na niebezpieczne tory zamaskowanych wyznań, z obawy, że może nie zdoła zachować należytego spokoju i, wskaże zdradzając się mimowoli, Lipskiemu prawdziwy kierunek dla jego domysłów.
Odrzuciła więc czemprędzej tę myśl i powiedziała z niepokojem, który istotnie ogarnął ją całą:
— Konstanty, nie mam prawa odradzać wam tego, co zamierzacie zrobić, jednak ja też proszę was, abyście byli rozważni, bo wszak jesteście tu potrzebni, bardzo potrzebni!...
— Komu? — szepnął i wbił w nią stalowe oczy.
— Ojcu waszemu, który stary już jest i ciągle zapada na zdrowiu... całe gospodarstwo leży wszakże na waszych barkach! Anka i Marysia kochają was szczerze.
Konstanty potrząsnął głową i całą siłą płuc ze świstem wciągnął powietrze.
— To wszystko — nie to! — mruknął.
Halina poczuła wyraźnie, że powinna dać temu człowiekowi chociaż najsłabszy błysk nadziei i pocieszenia, więc, uśmiechając się, dotknęła jego ręki i powiedziała przyjaźnie:
— No, i mnie też jesteście potrzebni! Bo z kimże teraz, gdy porzucicie nas, będę prowadziła rozmowy?
Błysnął oczyma i znacznie już spokojniejszy, szepnął znowu: