tem tańczyli, wpatrzeni w siebie, przeniknięci bezmierną radością, jakgdyby złożyli najwspanialsze ofiary na ołtarzu losu po długiej i uciążliwej pielgrzymce.
Powracali razem do domu, lecz nie mogli się rozstać, więc wyszli za miasto i długo brnęli szosą.
Milczała, słuchając jego opowiadania.
Mówił o rodzicach, o swym pobycie w Oksfordzie na uniwersytecie, o znajomych, których musiał odwiedzić w N. i o tem, że jutro jedzie do domu, gdzie oddawna wyglądają go niecierpliwie.
Halina myślała o tem, jak bardzo szczęśliwi są rodzice, którzy mogą mieszkać pod jednym dachem ze Zdzisławem, oddychać wspólnem z nim powietrzem, słyszeć jego głos i napawać się jego widokiem każdego dnia, o każdej godzinie, w chwili każdej!
Prawie nie spostrzegła, że powrócili do miasta.
Świtało już.
Zdzisław pochylił się nagle, zajrzał jej w oczy, wzrokiem, który obezwładniał jej wolę i, z mocą przycisnąwszy do piersi jej wiotką, pokorną postać, zaczął okrywać pocałunkami drżące, zimne wargi dziewczyny, jej powieki omdlałe, włosy i szyję.
Już nic nie pamiętała i nie pragnęła powrotu do świadomości...
Szli jeszcze dokądś...
Dobiegał ją czyjś obcy głos... potem zgrzyt przekręconego klucza...
Odprowadzając ją do domu, Zdzisław szeptał:
Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/170
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.