Strona:F. Antoni Ossendowski - Nauczycielka.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szcie westchnął z ulgą i powiedział z zadowoleniem:
— Minęliśmy już Rudy Brodek! Teraz na wielki strąd wypłyniemy i za pół godziny będziemy w Dziemiatyczach!
— Cóż wam zawadzał ten Brodek? — zapytała. — Spostrzegłam, że płynęliśmy odnogą rzeki, myślałam, że tamtędy — krótsza i łatwiejsza droga, tymczasem...
Poleszuk parsknął śmiechem i machnął ręką.
— Eh — nie! — zawołał. — Tylko przy Rudym Brodku jacyś panowie do kaczek strzelali, tak ja nie chciał, żeby oni was widzieli, panienko!
— Dlaczego nie chcieliście? — zdziwiła się Halina.
Konstanty wyprężył pierś i potrząsnął głową:
— Bo chciałem, żeby dziś był... mój dzień! Panienka zrana uczy dzieci, potem chorych odwiedza, potem znów uczy lub czyta sama w swoim pokoju, a dla mnie ma krótką zaledwie chwilkę i to nie zawsze, chyba w przelocie tylko. A dziś, ot jak teraz — woda, niebo, olszyny, obijanik i — my. Nikogo wokół! Nikogo!
Halina spuściła oczy pod jego płonącym, śmiałym wzrokiem i nowa, choć znacznie już słabsza fala niechęci i pewnej obrazy napłynęła jej do serca, gdyż przypomniała sobie natychmiast zagadkowe powiedzenie starego Ostapa i jego bulgotliwy, chytry głos.
Udała jednak, że nie zwróciła uwagi na słowa Konstantego, i nalegała: