Strona:F. Antoni Ossendowski - Na skrzyżowaniu dróg.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ścigałem lwy i słonie; skradałem się do geparda — słowem: przeżyłem wszystkie możliwe emocje myśliwskie.
Najbardziej fascynujące wrażenia wyniosłem z polowania na lamparty, bo największe w tem jest ryzyko dla strzelca.
Wyobraźcie sobie ciemną noc tropikalną, gdy wszystko pochłonie otchłań gęstego mroku i gdy tylko gwiazdy zagadkowemi ognikami migocą na czarnem sklepieniu nieba. Słychać cichy pisk latających nietoperzy, szum skrzydeł ptaków nocnych, szelest trawy, potrącanej przez przepełzającego węża, brzęk i dzwonienia moskitów i niemilknące nigdy odgłosy podziemnej pracy termitów — potężnych ślepców-komunistów.
Gdzieś daleko w górach szlocha szakal, chichocze hiena, lecz wszystko nagle milknie, gdy od rozsypujących się już ze starości szczytów skalistego grzbietu dobiegnie głuchy pomruk i przeciągłe miauczenie.
— „Namara”, duża „namara” — szepce mój tropiciel-murzyn i dotyka ręką wiszącego na piersi amuletu.
Namara — to lampart. Ślady jego widzieliśmy przed dwoma dniami, lecz tak je poplątał i powikłał, że znaleźć legowiska plamistego drapieżnika nawet wprawne, bystre oko murzyna nie potrafiło. Teraz lampart odzywał się sam, wyzywał myśliwego na pojedynek, na krwawe spotkanie.
Przyjmuję wyzwanie.
Nakładam lekkie trzewiki o miękkich podeszwach, nie czyniących hałasu, umocowuję na korkowym hełmie lampkę acetylenową z silnym prożektorem, biorę strzelbę, nóż i — wyruszam.
Murzyn prowadzi mnie przez dżunglę, wijącą się w gąszczu ścieżką, która biegnie ku górom, a gdy ona nagle się urywa, niby nożem przecięta, staje i robi znak ręką, wskazując kierunek.
Pozostaję sam i, przedzierając się przez powikłane trawy, kłujące krzaki i liany dążę tam, skąd coraz częściej dochodzi mnie ponury głos lamparta.
Zwarta ściana zarośli staje się rzadszą, aż znika zupełnie. Wychodzę na nagą płaszczyznę, pokrytą zwałami kamieni, odłamkami skał i smugami naniesionego piasku.