czuchy kręcą nosem na dym i żądają pieców „amerykańskich“ lub zwykłych z kominami nad dachem a czasem nawet... kanalizacji i wody bieżącej, tu wszystko jest naturalne i niezbędne, jak te nieskończenie długie „sutky“ — drogi, ujęte z obu stron woryniami, na kilometry biegnące poprzez łąki, aż hen — ku dalekim połoninom, gdzie się wypasa bydło.
Niezbędne to jest, bo ma znaczenie praktyczne; niezbędne też dlatego, aby pod czarnemi dachami w dwa czy trzy „szary“ przechowała się nietknięta tradycja huculska, barwna i bogata, nito kobierce wschodnie, zlekka przyćmiona, ni to gobeliny, nieco już wyblakłe i zwiędłe. Tu tylko zrozumieć można długie rozmyślania Hucuła, szukającego szczęśliwego miejsca dla nowej chaty. Ileż to troski przeżyje gazda, aby dostrzec, gdzie bydło najchętniej kładzie się na wypoczynek, lub gdzie jest „muraszkowyna“ — mrowisko, ale koniecznie na pagórku, na południowe słońce wystawionym, takie to bowiem miejsca dla stałych siedzib najszczęśliwsze są i najpewniejsze. A ileż kłopotów ma cieśla, zanim rozpocznie zawiązywać na złożonych kamieniach pierwsze wieńce przyciesi? Wie od dziadów-pradziadów, że trzeba wpierw z młodego świerka krzyż z nieściętemi na wierzchołku gałęziami ustawić, przystroić wełną i czarownem zielem dobrotliwem, okadzić,