Strona:F. Antoni Ossendowski - Gasnące ognie.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ XVI.
PUSTYNIA

Oaza Damaszku rozpostarła się szeroko.
Pojona obficie potokami, mknącemi z grzbietu Libanu, rozrasta się coraz dalej i pyszniej.
Bezpośrednio na wschodniem przedmieściu palmy coprawda, znikają, lecz zato droga długo biegnie wśród gajów oliwnych i figowych, gdzieniegdzie nawet podnoszą szerokie liście jaskrawo-zielone bukiety drzew bananowych, a wszędzie uwijają się białe burnusy arabów i ciemne płachty ich kobiet o twarzach zasłoniętych czarczafami.
Tu i ówdzie spostrzegam ogrodzenia z drutu kolczastego.
Ach — prawda! Zapomniałem, że przecież i tu biali ludzie rzucili zarzewie wojny, a ono szkarłatną łuną zalało to niebo rozpalone, które już nieraz widziało przelew krwi i mord straszliwy.
Nie chce mi się wierzyć, że w tych cienistych gajach oliwnych tak niedawno jeszcze ryczały działa angielskie i turkotały dychawiczne kulomioty, ziejąc śmiercią! A jednak spostrzegam w różnych miejscach dawne, zarastające już chwastami transze, a wczoraj, przebiegając miasto, widziałem pomnik, wystawiony przez generała Allenby na cześć braterstwa broni Wielkiej Brytanji i... Arabji.
Gdzieś tu, zapewne, mieści się również cmentarz poległych bohaterów.
Rozumiem Anglików, że chcieli ginąć, bo właśnie potrzebną jest linja kolejowa od brzegu Morza Śródziemnego do zatoki Perskiej, którą Niemcy chciały sprzątnąć im z przed nosa. Krótka i szybka komunikacja, tani przewóz towarów, możliwość błyskawicznego przerzucania wojsk do Indji — rozumiem to wszystko.
No, ale w imię czego umierali Arabowie?
W imię wolnej Arabji? Gdzież jest ta szczęśliwa kraina?