Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem naprawdę wzruszona zaufaniem okazanym mi przez pana... Wnioskuję, że pan jest bardzo samotny, zamknięty we własnym świecie, a być może stał się już niedostępnym nawet dla ludzi najbliższych. Cieszę się niezmiernie, że los zesłał mi właśnie takiego człowieka! Nie wątpię, że zostaniemy dobrymi przyjaciółmi... To znaczy — ja, pan i — pański kolega...
Nazajutrz po tej rozmowie Sprogisa z panią von Meck przyjaciele opuścili na zawsze swe dawne ohydne legowisko.
— Jakiś ciężar spadł mi z serca! Ta wstrętna buda przesiąknięta jest o tyle nieszczęściem, o ile smrodem kapusty i ustępu! — zawołał Lejtan, gdy szli już ulicą, spoglądając na dwie dorożki naładowane ich majętnością.
Sprogis obejrzał się na obszarpaną kamienicę, po raz ostatni rzucił okiem na blaszaną tabliczkę z napisem akuszerki Juśmin i na stojącego przy bramie stróża, stale pijanego chłopa łotewskiego o rudej, kłaczastej brodzie.
Nic nie odpowiedział na słowa przyjaciela.
Malarze szybko się zagospodarowali w dużym i jasnym pokoju.
Lejtan nie posiadał się z radości. Wszystko wzbudzało w nim zachwyt, który wyrażał głośnymi okrzykami. Spojrzawszy z balkonu na dół, dostrzegł tłum jasno ubranych wychowanic „Instytutu Cesarzowej Elżbiety“ spacerujących po parku.
— Niebo, istne niebo! — wołał uradowany student. — Niebo i nawet — z aniołkami! Patrz, Wiliumsie! Muszę koniecznie zakraść się do tego