Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeżeli przed chwilą mógłby przysiąc, że sam krwawy, wielki inkwizytor indagował go niby buntowniczego heretyka, to teraz wydało mu się, że jest pustelnikiem, surowym ascetą, którego kusi zły duch wcielony w wiotkiej postaci młodego księcia Panina. Miał przed nim jedyny środek obrony — milczenie. Zacisnął więc zęby i hamował oddech.
Panin nie wyczuł widocznie nastroju malarza, a może też rzucona przez niego samego myśl porwała go i poniosła. Odstawił kieliszek tak gwałtownie, że aż szkło rozprysnęło się na drobne kawałki, i znowu mówić zaczął:
— Człowiek i słońce... Pomyślcie tylko, Sprogis, co za wspaniały, wszystko pochłaniający temat?! Musimy wspólnie stworzyć cały cykl obrazów, traktujących to zagadnienie, oświetlić je ze wszystkich stron, zajrzeć do najtajniejszych jego skrytek, pokazać najbardziej przerażające kontrasty! Co za potworne kontrasty! Słońce uosobione w Horusie, Ra, Ozyrysie, Zeusie i Apollinie, przepotężnych wspaniałych, życiodajnych bogach, świeci jednocześnie dla wszystkich i dla wszystkiego, co zawiera w sobie kosmos, ogarniany naszym wzrokiem. Tymczasem dokoła miotają się ponure, ciemne, śmiertelnie wylękłe, zbłąkane w ciemności dusze ludzi i ludów, straszliwa nędza, matka wszelkiej brzydoty i zbrodni, chociaż wiemy, że najdrobniejsza istota, żyjąca na dnie oceanu, pije sączące się ku niej poprzez niezmierzone warstwy wody nikłe krople ożywczego wina słonecznego. Wiemy wszakże obaj, że najuboższa, szara, na pół skamieniała ro-