Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, niezmiennie pozostając w sferze subiektywnych odczuć i odruchów, poddał się jednak narzuconej mu przez Panina idei. Z przerażeniem ujrzał swój świat w mikrokosmie, wbrew swej woli umieścił go w nieogarniętym rozumem łańcuchu atomów, stanowiących wszechświat, pogardził rodzajem i siłą swego natchnienia, jednym szalonym ciosem rozbił, jak zdawało mu się, niewzruszone i niezniszczalne koło, broniące jego utajonej, skrystalizowanej jaźni.
— Pan Sprogis, wielki artysta, absolwent Akademii... — posłyszał malarz głos Panina i zdumiał się ponownie. Przeżył na nowo długie miesiące nieznośnej męki, gdy ujrzał, że jakiś świętokradca wtargnął do jego „świętego świętych“, a przecież trwało to tylko minutę lub dwie, nim zdążyli przejść przez salę kabaretu.
Sprogis obejrzał się dokoła.
Przy stole siedziało trzech panów we frakach i cztery piękne, strojne panie w balowych sukniach, odsłaniających nagie ramiona, piersi i plecy. Wszyscy uśmiechnęli się do niego życzliwie i z odcieniem szacunku; panowie podnieśli się z miejsc i przywitali się z malarzami. Panie z ciekawością im się przyglądały, podając białe, wypieszczone dłonie.
— Mesdames, muszę usprawiedliwić mych przyjaciół, że nie są w wieczorowych strojach — mówił Panin, — przyszli bowiem sobie we dwóch na lumpkę...
Lejtan zaśmiał się wesoło, odsłaniając w uśmiechu zdrowe, przedziwnie białe zęby.