Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W Sprogisie odżyły na chwilę niejasne wspomnienia o ogrodniku miejskim.
Chłopcy lubili słuchać jego opowiadań o dziejach miasteczka. Była to zabawna mieszanina historii, legend i wprost bajek.
Przed zamyślonym człowiekiem wyrósł niby spod ziemi niewysoki murek z cegły.
Bronił on spokoju nieboszczyków od wtargnięcia na cmentarz psów i bydła.
Gdzieś taro za ścianą bzu i jaśminów stoi nagrobek nad mogiłą jego rodziców...
Żelazna brama z krzyżem, zamknięta na dużą, wiszącą kłódkę, obudziła w nim niewyraźny niepokój. Zatrzymał się i zajrzał przez kratę.
Od bramy biegła aleja, zamknięta fasadą kościoła. Na cmentarzu chyba nic się nie zmieniło. Z pewnością przybyło tylko dużo nowych nagrobków?
Ruszył dalej.
Musiał okrążyć cmentarny mur i dojść aż do zapasowej bramy, tam właśnie, gdzie krzyżowały się dwie drogi... Wkrótce spostrzegł załamanie muru i skręcił na prawo.
Z każdym krokiem był bliżej małego, białego domku, otoczonego drzewami. Wreszcie stanął przed nim. Nad furtką paliła się latarka.
Nie zatrzymując się i nie namyślając zadzwonił. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał i dopiero po drugim dzwonku uchyliło się okno, a kobiecy głos spytał:
— Do pastora Lejtana? Nie ma go... Bardzo chory... Zapadł na zdrowiu po nieszczęściu z sy-