Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wione siły, aby się zamienić w dźwięk, w krzyk trwogi lub wściekłości obłędnej.
Stawrowski, niezrażony bynajmniej milczeniem i zdenerwowaniem gospodarza, metodycznie i powoli zdejmował czarną pelerynę i zawiesiwszy ją na stojącym przy drzwiach wieszaku mruknął z uśmiechem:
— Przepraszam, jestem trochę zmęczony... Lata moje i przepracowanie dają się we znaki...
Usiadł przy biurku i chustką ocierał łysinę nie spuszczając wzroku z Ernesta.
Lejtan uświadamiał sobie każdym nerwem, że nici przywiązujące go do tego człowieka zacieśniły się jeszcze bardziej, że w oplocie ich rozum jego staje się nieczynnym i bezwładnym, a nawet ten dziki i płochliwy instynkt, który ani na chwilę nie przestawał krzyczeć tętnem krwi i chrapliwym sykiem oddechu: „ratuj się, ratuj!“ — zamarł raptownie. Opuścił więc ramiona, wyciągnięte do obrony, przestał oddychać, zdawało się, że nawet wstrzymał bicie serca i wpatrywał się w badawcze, myślące oczy sędziego.
— Niech pan siada — porozmawiamy! — rzekł Stawrowski twardym już, rozkazującym głosem.
Lejtan pokornie podszedł i usiadł naprzeciwko gościa zwiesiwszy ręce w niemocy i zgnębieniu.
— Pan pozwoli? — spytał sędzia nabijając fajkę i dodał z uśmiechem:
— Na wsi można sobie pozwolić na wypalenie dobrej porcji mocnego tytoniu, cha-cha-cha!
Ernest milczał śledząc każdy ruch sędziego i nie mogąc oderwać wzroku od końca długiej