Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Coś, powiadasz, coś stanęło pomiędzy nami? — spytał groźnie marszcząc brwi. — Erneście Lejtan, nie staraj się omamiać siebie i mnie!
Zaczął chodzić po pokoju, z jakimś rozpaczliwym wysiłkiem swego czarnego oracza z obrazu wpierając stopy w posadzkę. Po chwili drapieżnym ruchem skoczył ku Lejtanowi, sycząc przez zaciśnięte zęby:
— Nie „coś“, lecz „ktoś“, Erneście Lejtan! To on — Roman Panin, siewca trucizny słonecznej, czarowny fałszerz prawdy — poróżnił nas! Niewiadomo, jakim prawem uważa siebie za Abla — pogodnego, rozradowanego faworyta Boga i to — takiego Abla, którego ponury, na śmierć spracowany oracz — Kain nie ma prawa zgładzić z powierzchni ziemi! Panin mami i osłabia człowieka ziemskiego, ukazując mu promienne horyzonty, gdzie nic nie ma poza dalszymi połaciami ugoru, na którego przeoranie surowy Stwórca Wszechwiedzący z ziemi urobił człowieka...
Lejtan słuchał w milczeniu, zaciskając zimne, drżące palce. Sprogis znowu jął krążyć po pokoju oddychając ciężko i chrapliwie.
— Nienawidzę Romana Panina i chciałbym... — wyrzęził Sprogis, lecz urwał nagle i upadłszy na tapczan ukrył twarz w dłonie.
Milczenie długo panowało w pracowni Sprogisa. Przerwał je Lejtan nieśmiałym pytaniem:
— Wobec tego, coś mi powiedział przed chwilą, nie śmiem powtórzyć ci zaproszenia Romana...
— Mów! — syknął Wiliums gwałtownie podnosząc się i stając przed Ernestem.