Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z romantycznych napisów na pomnikach, a głusi i bezsilni, aby dopomóc synowi, który ani razu nie zaznał młodej radości... Radości — do diabła rogatego!... Głupie słowo...
Umilknął i chodził, bijąc się rękami po bokach, aby się rozgrzać.
— A ja?... — jęknął żałosny głos drugiego mieszkańca ohydnego legowiska.
— Milcz! — przerwał mu Wiliums. — Milcz, Erneście Lejtan, marnotrawny synu czcigodnego pastora, Michała Lejtana!... Co ty tu masz do powiedzenia? Powinieneś był wstąpić na teologię w Dorpacie i kontynuować doskonały fach swego „patra“, a ciebie wiatry szalone poniosły też na malarstwo!
Zapadło milczenie.
Skrzypiały deski pod stopami Sprogisa, szybko chodzącego z kąta w kąt. Wytwarzany tym ruchem prąd powietrza rozchybotał zwisające szmaty odklejonych tapet i czarną sieć pajęczyn za piecem.
Długo krążył po izbie, aż stanął wreszcie przed obrazem i znowu zaklął, spluwając na podłogę:
— Tyle pracy i wszystko — na marne!
Spod koca wyjrzał Ernest Lejtan. Na długiej, ściągłej twarzy pałały ogromne, ciemne, męczeńskie oczy, a na wysokie, białe czoło spadały pasemka czarnych włosów.
Ujrzawszy towarzysza przyglądającego się obrazowi wiszącemu na piecu przymknął powieki i zżymnął się cały.
— Konkursowy obraz — „Mit“... — zamruczał zjadliwie Sprogis. — Cóż mogło być wyraź-