Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach — prawda! — zaśmiał się Stunkowski. — Ma pan dwóch, tak do siebie niepodobnych przyjaciół. W tej chwili jednak miałem na myśli kolegę Sprogisa.
— Nie widziałem jego obrazu, — odparł z westchnieniem Lejtan. — Wiliums nikomu go nie pokazywał... Zresztą mieszkam osobno...
— Ta-a-ak? — zdumiał się rzeźbiarz, ale, spojrzawszy na zasmuconą twarz Ernesta, nie pytał więcej.
Marmurowymi schodami z barierą i kolumnadą z malachitu wchodzili na pierwsze piętro. Wreszcie stanęli przed obrazem Wiliumsa Sprogisa, samotnie wiszącym w niedużej, tak zwanej „złotej“ sali, o ścianach, okrytych złoconą skórą kordobańską.
Lejtan i Stunkowski zaniemówili nagle, a w oczach ich jął miotać się bezprzyczynny lęk i głębokie wzruszenie.
Sprogis dał potężny, przepojony ponurym nastrojem obraz, tchnący jakimś realnym symbolizmem, przykuwającym do siebie uwagę i myśl widza.
Malarz przedstawił rozległy, dziki ugór; horyzont kulisty odcinał się od rumianego nieba, zasnutego smugami oparów porannych. Wyczuwało się, iż potężna, szkarłatna tarcza słoneczna w całej pełni i wspaniałości wynurzyła się już z mroków nocy i stanęła nad widnokręgiem, dotykając go dolnym segmentem. Jednak słońce zasłonięte było olbrzymią czarną postacią oracza i jego konia.
Nagi do pasa, zziajany śmiertelnie człowiek szedł pod górę. Zgarbiony, wparty mocnymi ramionami w radło pługa i grzęznąc stopami w miękkiej zie-