Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Myślałem nad tym, coś mi już tyle razy powtarzał, Romanie... Zapytuję cię, czy nie jest to sybarytyzm a nawet zbrodnia socjalna — marzyć i innych skłaniać do szukania mglistej Prawdy i jeszcze bardziej dalekiego i niezrozumiałego Piękna, gdy na ziemi jest tak ponuro, ubogo, a dokoła szaleje nieprawość, rodząca zbrodnię, i szerzą się zbrodnie, — dające początek nowej nieprawości? O ty, książę, ty nie znasz życia, które poci się, cuchnie, jęczy, łka i przeklina, tuż poza murami twego pałacu!
Panin słuchał go uważnie. W szafirowych oczach jego migotały iskierki ni to gniewu, ni to przerażenia. Po długim milczeniu zaśmiał się cicho, melodyjnie, jak kobieta i szepnął:
— Nie mam istotnie nic wspólnego z tym, o czym przed chwilą mówiłeś, mój mały Erneście! Nie mam i nie chcę mieć, gdyż jestem wybrańcem. Jednym z milionów!... Któż mi jednak zabronić może marzyć o tym, co jest dla mnie najpiękniejszym? Czyż, według ciebie, Caruso, Battistini, Didur, Szaliapin lub inni znakomici śpiewacy powinni umilknąć na całe życie dlatego, że na świecie istnieją niemowy i głusi od urodzenia? Należy budować świat, opierając się na najwyższym typie ludzkim, a nie tak jak ty i Sprogis chcecie — na najniższym, najgorszym, niemal upośledzonym!
Lejtan nic nie odpowiedział, lecz ponury wzrok i blada, niespokojna twarz jego świadczyły, że nie zgadzał się z wywodami przyjaciela. Panin zrozumiał to i spochmurniał. Po chwili jednak podszedł do Ernesta i obejmując go szepnął: