Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Blada twarz, jak gdyby jaśniejsza nieco plama na bezbarwnym, szarym tle, uniosła się nad posłaniem, a stalowe, ostre oczy wpiły się w drgającą, niebieską rozetkę płomienia maszynki.
Niewysoki, lecz rozrośnięty w ramionach młodzieniec, w palcie i filcowych butach, gwałtownym, jakby rozpaczliwym ruchem odrzuciwszy koc, szybko podszedł do lady i jął majstrować przy pompce. Znowu rozległo się miarowe syczenie płomienia. Błyski jego padły na pochyloną głowę mieszkańca izby. Młoda, wychudła twarz raziła bladością, ostrym spojrzeniem jasnoszarych oczu i wyrazem przykrego, złego uporu na mocno zaciśniętych wargach.
Otworzywszy szafkę w ladzie, wyjął papierową torebkę, wsypał z niej do rondla resztkę kakao, dorzucił dwa kawałki cukru i wydobył z szuflady kilka czarnych sucharów.
Coraz mocniej zaciskając cienkie wargi, jakimś rozpaczliwym ruchem mieszał gorący płyn, wreszcie, postawiwszy obok maszynki dwa kubki blaszane, odezwał się:
— Wstawaj, Ernest! Musimy posilić się i postanowić coś...
Z ławy, stojącej w pobliżu okna, rozległ się słaby i obojętny głos:
— Nie chcę... Zjedz wszystko sam, Wiliumsie...
Blady młodzieniec nic nie odpowiedział. Marszcząc jasne brwi, nalał do kubka dymiące kakao i, zbliżywszy się do ławki, trącił kolanem leżącego towarzysza, mrucząc po łotewsku: