Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To Panin na domiar wszystkiego kleci wiersze? — zdumiał się Sprogis, marszcząc brwi i usiłując włożyć w swe słowa odcień szyderstwa.
— Ach, cóż to za cudowny poemat o słońcu — źródle dobra i piękna! — zawołał Ernest. — Robię do niego miniatury, a Romek bardzo je chwali! Taki jestem dumny!... Taki...
Lejtan umilknął, nie znajdując słów na wyrażenie swych uczuć.
Sprogis opuścił głowę, aby nie zdradzić przed kolegą grymasu, gwałtownie wykrzywiającego mu twarz.
Nie podnosząc oczu, odezwał się syczącym głosem:
— Bacz tylko, aby Panin nie ukrył przed światem twej pracy gdzieś w kurzu za szafą... lub po prostu... nie spalił!
Znaczenie tych słów i zły, poszarpany nienawiścią ton głosu przyjaciela przeraziły i oburzyły Lejtana.
— Oszalałeś! — zawołał. — Co ci się stało, że śmiesz przypuszczać taką nikczemność ze strony Romana? Jest to wprost potworne! Nigdy nie byłbym cię o to posądził...
W zdenerwowaniu długo chodził po pokoju, a potem odszedł bez pożegnania.
Sprogis, mrużąc oczy i zaciskając szczęki, patrzał w ślad za nim zimnym, ciężkim wzrokiem. Zamknął drzwi na klucz i zerwał płótno, okrywające obraz.
Nie śmiał na razie podnieść oczu na swoją pracę, a gdy wreszcie spojrzał, nagła radość i jak gdyby namiętna nadzieja rozjaśniła mu wychudłą,