Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zmieniła się też zewnętrznie postać malarza. Nie był to już dawny Sprogis — wewnętrznie rozpromieniony podczas pracy, podniecony i żywiołowy, w głębi duszy rozradowany bezmiernie, niby wojownik w zgiełku i zwarze bitwy, niby trubadur, co pieśnią wzywa współzawodników na bój rozstrzygający.
Siedział teraz najczęściej skulony przed płótnem lub stał przygarbiony, z bolesnym skupieniem i trwogą w ponurych oczach, z twarzą bladą, wykrzywioną od stale go w ostatnich dniach nawiedzającego skurczu, który zmieniał do niepoznania lewą jej połowę, gdy prawa tymczasem pozostawała przerażająco nieruchomą, jak gdyby skamieniałą.
Ostrożnymi, skradającymi się i niepewnymi ruchami dotykał pędzlem obrazu, przyglądał się każdej plamie długo, z lękiem w oczach i z grymasem zwątpienia w kącikach mocno zwartych warg. Ścierał zamalowane już płaszczyzny, zeskrobywał farbę szpatlem i nożem, kładł nowe jej warstwy, porównywał, przyglądał się z różnych stron, a coraz wyraźniejszy lęk miotał mu się w źrenicach i zniewalał go do drażniącego pośpiechu. Każdy mięsień rąk Sprogisa, każdy nerw odczuwały ostro najsłabsze wrażenie, dochodzące do ośrodków mózgowych, dręczyły go czymś, co było najbardziej zbliżone do nieznośnie przeraźliwego krzyku, rozlegającego się znienacka. To, co niegdyś podlegało nakazom woli, teraz żyło w nim rozpętane, rozluźnione i rozdygotane. Wszystko jak gdyby znęcało się nad nim, nie dając mu chwili spokoju i przypominając natarczywie, że