Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieniących się kryształów i srebrnej zastawy, stanowił piękne tło dla żardinierek napełnionych czerwonymi i różowymi goździkami.
Tłocząc się i gwarząc goście zasiadali do stołu, szukając wyznaczonych sobie miejsc. Rozlegał się głośny, bezceremonialny śmiech, gdyż przed rozpoczęciem kolacji w sąsiednim pokoju raczono się już wódką, koniakiem i przekąskami, którymi zastawione były małe stoliki.
Panin posadził Sprogisa przy sobie, Lejtana zaś — trochę dalej — obok rzeźbiarza Stunkowskiego, który z drwiącym wyrazem twarzy przyglądał się niezwykle mieszanemu towarzystwu.
Książę śledząc uważnie ruchy usługujących lokajów i mrugnięciem powiek dając rozkazy anglizowanemu majordomowi, zamieniał ze Sprogisem urywane zdania.
— Czy już zacząłeś malować? — pytał, lecz w chwilę potem syczał: — Ach, ten Sergiusz, cóż to za potwornie niezgrabna małpa! Znowu oblał sosem ramię tego specjalisty od Kanta...
— Tymczasem robi się szkic węglem... już po raz trzeci zmieniam pomysł — odpowiedział Wiliums. — Ale skąd ci przyszło do głowy zapraszać tych tam filozofów? Cóż ciebie może łączyć z nimi?
Panin nie odpowiedział, bo właśnie zerwał się i podbiegł do „mistrza ceremonii“ szepcąc mu coś do ucha.
Powróciwszy na miejsce pochylił się do Sprogisa i odpowiedział:
— Mylisz się, mój drogi! Łączą mnie z tymi śmiesznymi filozofami wspólne dociekania w waż-