Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

srebrnemi i złotemi blaszkami jedwabne, do pajęczej sieci podobne tkaniny, cyzelowane naczynia z bronzu, szkatuły z pachnącego santalu i twardego, jak kamień, hebanu, krzywe noże — „kory“ z Allahabadu, pięknie oprawne korany, miękkie kobierce, wzorzyste hafty i klejnoty nieznanej, zagadkowej formy, o rysunkach i rzeźbach, tchnących wyuzdaną namiętnością Wschodu.
— Chodźmy! — rzekł, opróżniwszy butelkę araku, Nilsen. — Zaprowadzę was do dzielnicy arabskiej!
Wyszli na ulicę Dar El Makhzen, obejrzeli wielki meczet, który Pitt zauważył jeszcze z pokładu „Witezia“, i znajdujący się w pobliżu grobowiec świętego Sidi Bu Smara, poczem zagłębili się w sieć wąskich uliczek, raczej szczelin, — ciemnych i cuchnących, załamujących się wśród wysokich domów, o wąskich, zakratowanych okienkach i o zwisających nad niemi balkonach. Jakieś krzyki, dźwięki dzikiej muzyki, odgłosy tańczących nóg, szmery i szepty dochodziły zewsząd, a gdy mrok zapadł i w domach zapalono ognie, Pitt ujrzał oświetlone chwiejnemi płomykami olejnych lamp czerwone, jak w kuźni, błyski na ścianach zakopconych izb, napełnionych dymem przysmażonego tłuszczu baraniego i tytoniu, zatłoczonych ludźmi, ziejących zaduchem i zgiełkiem.
Jakieś do widma podobne stare wiedźmy, siedziały u progu i, chwytając przechodniów za ubranie, ciągnęły do wnętrza domów. Czasem wybiegały za nich młode, pstro ubrane kobiety, dzwoniące koljami, srebrnemi bransoletami, kolczykami, i patrząc z za podczernionych powiek nieruchomym, półprzytomnym wzrokiem, mówiły coś w nieznanej mowie i śmiały się bezczelnie.
— Wstąpimy do starego Sidi Kalema, — rzekł Nilsen, — tam się zbiera brać marynarska. Dwa lata temu