Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W towarzystwie tych majtków Lowe miał niezwykły wygląd. Jego wiotka, zgrabna postać harmonijnie sunęła trochę chwiejnym, kołyszącym się krokiem marynarskim pomiędzy straszliwą, bryłowatą figurą Finna Ikonena i małego, kwadratowego, z kształtów podobnego do potwornego kraba Japończyka Mito o krzywych nogach i szyi byka.
— Do kroćset stu tysięcy pustych beczek śledziowych! — nagle zaklął Nilsen.
— Co się stało? — zapytał zdziwiony sztorman.
Olaf Nilsen z hałasem sapnął i nic nie odpowiedział.
Po chwili jednak zatrzymał się i, zawracając w stronę „Witezia“, rzekł do Pitta:
— Dogońcie, sztormanie, tamtych i idźcie z nimi aż do Placu Zegarowego. Wstąpcie tam do kawiarni „Króla Piwa“ i czekajcie na mnie! Muszę sprawdzić warugę, bo bosman — bydlę i jego czeladź powrócili z takim ładunkiem koniaku i wina w brzuchach i głowach, że łatwo o wypadek. Mogą spalić mi szoner lub narobić awantur, jak to już raz mi urządzili w Dakarze.[1] Chłopy tęgie, a pić nie umieją! Miękną odrazu, jak stara lina w ukropie...
Oczy kapitana ciskały błyskawice, a skurcz przebiegał po twarzy.
— Źle będzie z tym poczciwym, głupim Rybą! — pomyślał Pitt, szybkim krokiem idąc za oddalającymi się marynarzami „Witezia“. Dogonił ich i prosił o doprowadzenie go do „Króla Piwa“. Tam usiadł przy stoliku i kazał podać sobie duży kufel piwa z pływającemi w nim kostkami lodu.

Wkrótce przyszedł Nilsen i ponurym głosem mruknął:

  1. Francuski port nad Atlantykiem, w kolonji Senegal.