Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja do takiego procederu nie chcę się przyzwyczajać kapitanie! — odparł twardym głosem Pitt i zajrzał zimnemi źrenicami w czarne, skośne oczy Olafa Nilsena.
— To się zobaczy... — odburknął Norweg.
— Nic innego nie zobaczycie, kapitanie! — odpowiedział sztorman, nie spuszczając wzroku z twarzy Nilsena. — Ze mną inaczej musicie żyć i odmienną drogą dążyć do bogactwa mister Nilsen!
— Gadasz, jak kaznodzieja — pogardliwie wzruszył ramionami olbrzym.
— Mówię, co myślę i wiem, że potrafię dopiąć swego, kapitanie!
Takie rozmowy kilkakrotnie już wynikały na pokładzie „Witezia“ i gdyby ktoś postronny mógł bacznie śledzić wszystko, co się działo na małym szonerze, zauważyłby coraz wyraźniejsze zdziwienie, nie opuszczające twarzy surowego kapitana, i coraz większy spokój i upór, malujący się w oczach jego pomocnika.
Nilsen zaczynał instynktem wyczuwać że coś nowego wrywa się do życia, Witezia“, a Pitt Hardful rozumiał zdumienie kapitana i już wiedział, że potrafi wzbudzić w nim zaufanie.
Gdy ściemniało, od zarysowujących się w oddali płaskich brzegów lądu, ku „Witeziowi“ odpłynęło kilka sporych feluk maurytańskich, z podniesionemi łatanemi żaglami.
— Czy są wieści od transportowego towarzystwa „Pireus?“ — zawołał z pokładu zbliżającej się łodzi mały, czarny człowiek. — Jaka nazwa statku?
— Witeź! — odpowiedział Nilsen. — Ruta: Marsylja-Casablanka. Mamy na burcie kargadora firmy „Pireus“...