Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Weźmiemy od Greków na piśmie rozkaz wyładowania towaru na składzie wskazanej przez nią firmy. Reszta nas nie obchodzi!
— Nie dadzą! — westchnął kapitan.
— Dadzą! — rzekł Pitt. — Pozostawcie to mnie.
Po chwili obaj wyszli na pokład. W mroku nocnym tymczasem coraz wyraźniej zarysowywały się kontury sporego żaglowca, rozkołysanego na falach. Nie błyskała tam żadna latarka i nie dolatywał stamtąd żaden dźwięk.
— Dobrze się zaczaili! — zauważył Nilsen i, przystawiwszy tubę do ust, krzyknął:
— Witeź! Czekam na ładunek.
— Hola! — natychmiast nadbiegł z żaglowca głonśy okrzyk.
— Greckie towarzystwo transportowe „Pireus.“ Czy to kapitan Nilsen mówi?
— Tak! Bądźcie gotowi na przyjęcie łapanki.[1] Musimy dobrze obciągnąć liny, bo będzie nas biło burtami, a niebawem dunuga[2] przyjdzie; na północy szturm szalał, podobno...
Zaczęło się ostrożne posuwanie naprzód, warkot śruby, ciche odgłosy komendy, nareszcie szmer rozwijającej się w powietrzu linki, plusk cum, padających do wody, i — cisza.
Szoner Nilsena i barkasa Greków stały obok siebie, mocno uwiązane grubemi cumami, idącemi od rufy i dziobu.

Przerzucono chodniki pomiędzy burtami i Grecy zjawili się na pokładzie „Witezia“.

  1. Lina, wyrzucana do łapania statku.
  2. Fala po burzy.