Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdechło, nie zdechło, a że się zmordowało tem ciągłem łażeniem po niebie — to już nawet Falkonet zrozumie, — dorzucał Kula Bilardowa.
— Taki żywot będziemy pędzili w piekle, mili barankowie! — ze smutnem westchnieniem mówił Puhacz, a nos jeszcze bardziej zaglądał mu do ust. — A nawet gorszy! Bo tu człek od czasu do czasu łyknie sobie dżynu, pyknie fajkę, a tam...
— Co tam? — pytano melancholijnie nastrojonego Puhacza.
— Nie wiem! — odpowiadał z całą szczerością.
— Więc stul dziób i nie kracz! — oburzył się Crew.
— Pójdę do kapitana Nilsena prosić o dżyn! — zakończył Puhacz.
— Proś o ten, co w małych butelkach — bo lepszy i mocniejszy, a więc skuteczniejszy na nasz frasunek — doradzał Kula Bilardowa. — Mnie prosić nie wypada! Jestem oficjalną osobą przy głównym kuku.
— Zmiatasz ozorem wypróżnione półmiski, osobo! — zaśmiał się Rudy Szczur, i podnosząc się, zawołał:
— Trzecia zmiana — do szybu!
Ludzie zaczęli się ubierać i wychodzić z baraku.
Za ścianami domów wył wicher i wściekle ciskał w szyby skrzepłym śniegiem. Zaczynała się „purga“ — mroźna śnieżyca, pełna zgiełku, przeraźliwych jęków i miotających się, mknących zewsząd widm bladych, chybkich i lękiem przejmujących.
Biały Duch wysyłał na podbój i mord swych gońców — zwiastunów śmierci. Zrodziły ich brzemienne nienawiścią do życia góry lodowe, sunące leniwie ze skał nieznanych wysp i lądów, a wynurzające się nagle z otchłani Północnego Oceanu, niby olbrzymie, opan-