Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ślad nart prowadził do lasu. Zmierzch szybko zapadał. Na niebie zapalały się gwiazdy.
— Późno już! — zauważył Nilsen. — Z pewnością tamten dawno powrócił, okrążywszy łańcuch pagórków.
— Zbłądzić tu niepodobna! — zgodził się Pitt. — Powracajmy!
Nagle z lasu doszedł ich krótki, urwany krzyk człowieka i głuchy, potężny ryk.
W jednej chwili zsunęli się po stromym spadku góry i pomknęli w kierunku lasu. Pod niewysokiem sklepieniem rozłożystych gałęzi panował gęsty mrok.
— Hej, kto tu jest? — wołali, omackiem idąc naprzód i uderzając się o pnie modrzewi.
Słaby jęk odpowiedział im z ciemności.
Posuwali się dalej, kierując się za tym głosem.
Pitt dostrzegł w ciemności jakąś ruszającą się postać i podążył ku niej. Olbrzymie cielsko nagle wyrosło przed nim, rozległ się chrypliwy, wściekły ryk i, porwany potężną siłą Pitt, czując straszny ból w ramieniu i karku, padł, przywalony szamocącym się nad nim wrogiem. Uczuł gorący oddech potwora i o kilka cali od swej twarzy dojrzał kudłatą głowę białego niedźwiedzia.
— Na pomoc!... — krzyknął, z całej siły uderzając pięścią w rozwartą paszczę i jednocześnie kopiąc niedźwiedzia obydwiema nogami.
Potwór odskoczył i podniósł się na tylne nogi, przygotowując się do ataku. W tej chwili nadbiegł Nilsen. W ciemności dojrzał zwierza i, nie czekając napadu, zrzucił futrzaną kurtę, owinął nią lewe ramię i z całej siły uderzył prawą ręką niedźwiedzia między oczy. Cios był tak silny, że obalił zwierza nawznak. Porwał się jednak natychmiast i, rycząc, sunął ku cofającemu się Nilsenowi.