Przejdź do zawartości

Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeżeli jest złym człowiekiem — taka kara nie pomoże... — zauważył Pitt.
— Pomoże! — zaprzeczył z przekonaniem Samojed. — Złoczyńca wie, że po drugiej chłoście zostanie wygnany z koczowiska na zawsze, a wtedy zginie od zimna lub od zgrai zgłodniałych wilków.
— Jaką karę wyznaczają wasi starcy za mord? — pytał Pitt.
— Chłostę, zawsze chłostę! — objaśnił Samojed.
— Więc kary śmierci nie znacie? — zadał pytanie cywilizowany człowiek.
— Zabijać człowieka wolno tylko w bitwie lub przez osobistą zemstę, w uniesieniu! — odpar półdziki koczownik. — Lecz zgromadzenie sędziów uczynić tego nie może, w obawie zemsty samego Numy!
Pitt zamyślił się, bo przypomniał sobie, że ze znanego mu więzienia pewnej ponurej nocy jesiennej wywieziono człowieka na stracenie z wyroku zgromadzenia sędziów, zupełnie obojętnych dla zbrodniarza i jego ofiary.
— Różni ludzie i różne poglądy! — pomyślał. — A jednak nie zawsze dziki człowiek ma dzikie myśli i przekonania...
Już Tajmyrskie jezioro zamarzło i załoga statków każdego ranka przebijała lód, dokoła burt, aby ochronić od zniszczenia tarcice obszycia, gdy w domu kapitanów zjawił się książę Sabkan, zapraszając ich na wesele.
Nilsen i Pitt poszli razem z księciem.
Był to niemłody już człowiek, krępy, mały, o żółtej skórze i twardych, czarnych włosach.
Na pozbawionej śladów zarostu twarzy o wystających kościach policzkowych i piwnych, skośnych oczach nie można było dostrzec żadnej myśli. Ciężka walka