Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hej, towarzysze! — krzyknął. — Przyszlijcie do mnie dozorcę, bo naskrobałem sporo złota!
Odszedł, zaczął zwiedzać wszystkie roboty w „Złotej Studni“, a później ważyć przyniesione złoto i układać je na półkach składu.
Tymczasem Pitt Hardful przyglądał się budowanym przez kupców domom i składom, kontrolował ich obroty handlowe z tubylcami i rozmawiał ze starszyzną o polowaniach na terenach, przylegających do Tajmyru.
Minęły dwa tygodnie i cała partja chorych robotników powróciła do obozu. Wszyscy byli zdrowi i obładowani workami z cebulą i suszonemi jagodami.
— Wiesz co, Puhaczu? — zwrócił się do poszukiwacza złota wesoły Lark, klepiąc starego po ramieniu. — Straciłeś zęby, ale tobie z tem do twarzy, bo tak czy inaczej — gębę zawsze masz przykrytą nosem.
— Bardzo słusznie, żółtodzioby smyku, — mamrotał Puhacz, — lecz powiedz mi, czy to Norwegowie w Warange-fiordzie tak ci wyostrzyli język?
— Jakżeżby inaczej! — zaśmiał się chłopak. — A wiesz, Puhaczu, na czem ostrzyli? Na osełce rozumu, mój stary!
— Ho! ho! — wołał ubawiony Puhacz. — Zarozumiały z ciebie osiołek! A czyż zapomniałeś przysłowia, że osiołka na Tajmyrze nie przerobią na źrebaka w Paryżu...
— Niema takiego przysłowia! — wybuchnął śmiechem Lark. — Toś ty je wymyślił, Puhaczu!
— Dowcipny się zrobił nasz Puhacz! — zauważył Rudy Szczur. — A to dlatego, że przez dwa tygodnie napychał swoje flaki cebulą i czosnkiem...
— A jaki rozmowny! — dodał Falkonet. — Fiu — fiu!