Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wkrótce Pitt Hardful był już w obozie przy szybie, witany przez Nilsena oraz ludzi starej i nowej załogi.
Kapitanowie udali się na rozmowę do domu Nilsena i opowiadali sobie do północy o zaszłych wypadkach.
— Źle to wam wypadło z tą bandą — zauważył Pitt, wysłuchawszy opowiadania o stoczonej bitwie. — Źle, bo wieść o wytępieniu bandytów niezawodnie dojdzie do władz, a wtedy będą mieli powód robić nam różne obostrzenia. No, trudno! Widzę, że inaczej nie można było załatwić się z nimi! W każdym razie lepiej, że nikt z nich nie uszedł z życiem. Musimy więc jak najdłużej przytrzymać tu Samojedów, aby nie roznieśli wieści o potyczce. Mam na nich sposób! Będą zajęci handlem z przyprowadzonymi przeze mnie kupcami, a w zimie poradzimy tubylcom, aby zajęli się łowami pomiędzy Tajmyrem, a rzeką Pyaziną na zachodzie i zatoką Chatangi — na wschodzie. Towarów samojedzkich myśliwych więcej nie potrzebujemy. Zostawmy je moim kupcom, bo mamy lepszy produkt — złoto! Rąk do pracy nam nie zbraknie, gdyż przywiozłem ze sobą siedemdziesięciu przedsiębiorczych i silnych ludzi.
— To wszystko bardzo dobrze, — mruknął Olaf Nilsen, — jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia...
Pitt uważnie spojrzał na kapitana.
— Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi — ciągnął Nilsen. — Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej... Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącemi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia...