Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Któżby mógł to uczynić? — myślał Nilsen i podejrzenie jego mimowoli padło na ludzi, przyprowadzonych przez Rudego Szczura, a nawykłych do zbrodniczych czynów.
— Pokażę ja wam teraz! — odgrażał się Nilsen, prostując potworne bary i zaciskając pięści.
Zawołał Rynkę, opowiedział o swojem odkryciu i kazał postawić na straży przy składzie uzbrojonego, a zaufanego człowieka.
Nazajutrz o świcie, gdy już rozpoczęto roboty w szybie, przyszedł Nilsen i kazał ludziom zgromadzić się przy składzie narzędzi.
Tu oznajmił im o wykrytym zamachu na zdobyte przez nich złoto i zażądał wykrycia i wydania winowajcy.
Tłum milczał, głęboko poruszony niespodziewaną wiadomością.
Nareszcie przy kapitanie stanął Bezimienny. Był blady, wargi mu drżały, a oczy błyszczały ponuro. Kurcz przebiegał mu po twarzy, a długie palce prężyły się i zaciskały, niby szpony śmiertelnie zranionego sępa.
— Słuchajcie, wy...! — rzekł swym szyderczym głosem, zwracając się do tłumu. — Jeżeli który z was, nawet tu, z tymi ludźmi, nie mógł się powstrzymać od dawnego procederu... niech powie nam o tem... niech nie czeka, aż bractwo wykryje go... bo wtedy zastosujemy nasze więzienne prawo... bez litości, jak do zdrajców!...
— Ja o niczem nie wiem! Czyżbym się porwał na taką rzecz?! Ja nawet nie podchodziłem do składu!
— Śmierć złodziejowi! — wołali ludzie z nowej załogi „Witezia“, a w ich głosach wyczuwało się szczere oburzenie i gniew.