Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie nie oszczędzali pracy ani zdrowia i spędzali dzień i noc w głębokich, wilgotnych rowach, wyrzucając złotodajną ziemię, którą wywożono taczkami do maszyny. Zdobyty metal upakowywano później w woreczkach ze skóry reniferowej i odstawiano na statek.
Coraz częściej dawały się słyszeć radosne okrzyki pracujących pod ziemią ludzi, a za każdym razem któryś z nich wybiegał i z triumfem pokazywał duże jak pięść lub nawet znacznie większe kawały złota.
Pewnego razu do Pitta, siedzącego w namiocie, przybiegł Rynka i krzyknął:
— Kapitanie, tubylcy porzucają roboty i odjeżdżają...
Pitt podążył ku galerjom i ujrzał tłum Samojedów, w pośpiechu opuszczających roboty i kierujących się ku obozowi.
Zastąpił im drogę i z pomocą Rynki i tłumacza zaczął wypytywać o przyczynę popłochu.
— Patrz! — rzekł jeden z Samojedów. — Patrz, tam na górze...
Pitt przyjrzał się uważnie. Na szczycie góry, podnoszącej się nad doliną, ujrzał wyniosłą postać ludzką. Stojący człowiek trzymał ręce, wzniesione nad głową, i potrząsał grzechotką, wydającą głuche, warczące dźwięki.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Pitt.
— Jest to potężny szaman, czarownik szczepu Tawda — szepnął tłumacz-Samojed.
— Kapitanie, — mruknął stojący w pobliżu Morris Foster, — pozwólcie skończyć z tym djabłem! Poszlę mu kulę, tylko jedną, i — będzie natychmiast po wszystkiem, bo strzelę celnie, jak do dzikiego zwierza...