Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mamy na „Witeziu“ całe muzeum typów! Gdybyśmy potrzebowali króla lub biskupa, to, z pewnością, znaleźliby się i tacy pomiędzy przyjaciółmi Rudego Szczura!
— Żarty na stronę! — odezwał się Pitt. — Słusznie zauważyliście, kapitanie! Juljan Miguel oddawna przebywa na dnie życia, dokąd spływają, niby do kloak miejskich, wszelkie odpadki społeczeństwa. Widzieliście, z pewnością, jak po wielkich miastach najbardziej upadli nędzarze grzebią w kanałach i na śmietniskach? Znajdują tam dużo potrzebnych, zdatnych do użytku, czasem nawet bardzo drogich rzeczy, jak zgubione pierścionki, zegarki, brylantowe spinki. Tak się też dzieje i na śmietnisku ludzkiem, bo jest ono drugim biegunem społeczeństwa. Na jednym znajduje się elita, na przeciwległym — te same typy o pewnej tylko odmianie charakteru...
Po naradzie z Puhaczem i Bezimiennym postanowiono czekać, aż stopnieje śnieg w górach i odsłoni ukrytą w łożyskach potoków i dopływów Tajmyru tajemnicę żółtego metalu.
Przed rozpoczęciem robót czekała jednak przybyłych na Tajmyr śmiałków ciężka praca. Dwudziestu ludzi pod komendą Bezimiennego, uzbroiwszy się w siekiery i piły, przeprawiło się łodziami na brzeg i pobrnęło ku górom, co chwila zapadając w głęboki śnieg.
Wkrótce na pokładzie szonera usłyszano stuk siekier i trzask padających modrzewi. Załoga przygotowywała drzewo na wzmocnienie podziemnych galeryj, budowę grobli w miejscach błotnistych i wzniesienie przyszłych domów, gdyż statek nie mógł dać dostatecznego schronienia przed polarną zimą.