Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zjem i baraninę, i potrawkę, i słoninę, z pieprzem i bobem oraz bez pieprzu i bez bobu! — zawołał Rudy Szczur.
— Zgadzam się z waszem zdaniem, szanowny hidalgo, — rzekł poważnym głosem Kula Bilardowa, — z małą jednak poprawką, a mianowicie, aby wszystkiego było w obfitości, w wielkiej obfitości!
— Załoga na rufę! — rozległa się komenda z mostku.
Nowi majtkowie pobiegli i stanęli w szeregach.
— Do tylnego kasztelu — na strawę! — doszła nowa komenda i bosmański gwizdek.
— Biegiem, biegiem, — komenderował Kula Bilardowa, — bo wystygnie, bo wystygnie!
Po obiedzie „Witeź“ wyciągnął kotwicę, wywiesił ustawową flagę sygnałową i, ryknąwszy przeciągle, popłynął Tamizą, szybko sunąc z prądem ku morzu.
Na mostku stał Pitt Hardful, zamyślony głęboko.
Na dole tuż przy spardeku rozległ się nagle głos Juljana Miguela:
— Widzisz, mały Lark, wychodzimy na drogę uczciwego życia. Uważaj! Droga ta jest najprostsza, zbłądzić na niej nie można, gdyż ma tylko jedno skrzyżowanie. W poziomym kierunku — do celu, w pionowym — na dno oceanu. Obydwa kierunki są dobre, bo wyraźne i jasne, jak Boży dzień!
— Ja wolę poziomy kierunek! — zaśmiał się chłopak.
— No, i ja też! — zgodził się Miguel.