Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy spędzał krótkie dni w domu, zwykle milczeli oboje, bo rybak nie umiał opowiadać, rzucając od czasu do czasu urywane słowa, podobne raczej do rozkazów.
Pewnego razu, gdy minęło już kilka lat wspólnego życia, stary Waege rzekł ponurym głosem, patrząc na żonę zpodełba:
— Ma tu przyjechać wkrótce mój syn z pierwszej żony. Nazywa się Eryk... Eryk Tornwalsen... Płocha była jego matka, bo wziąłem ją z miasta... płochy jest Eryk. Wałęsał się gdzieś po świecie... Nie wiem, co robił i gdzie był... Pewno nic dobrego z niego nie wyszło... Strzeż się jego głupich bajd, bo gadać może cały dzień i całą noc... Nigdy niema końca jego opowiadaniom... Bogacz! Gdyby miał tyle pieniędzy, ile ma głupich gadek, mógłby kupić całą Norwegję...
— Czy Eryk jest biedny? — zapytała Elza.
— Nic nie wiem! — odburknął stary rybak. — Nie widziałem go piętnaście lat... Przyjechał po raz ostatni, goły jak skała Loriku, a wesoły, jak skowronek. Gadał i śpiewał... Tyle pociechy miałem z niego!
— Cóż mówił o sobie Eryk? — znowu pytała Elza.
— Głupie usłyszałem gadanie! — mruknął Waege. — Powiadał, że się uczy na aktora teatralnego...
Elza więcej nie pytała, bo nie wiedziała, co to znaczy być aktorem teatralnym, a nie chciała się z tem zdradzić przed mężem.
— No więc cóż? — mruknął Tornwalsen.
Elza podniosła głowę i spokojnym głosem zapytała:
— Czy Eryk jest sprawiedliwym człowiekiem?
— Sprawiedliwym? — zdumionym głosem powtórzył Waege. — Bardzo głupie słowo! Sprawiedliwymi są tylko królowie i bogacze, bo oni sami piszą prawa...