Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Porzucicie „Witezia“ inżynierze? — pytali go Polacy.
Rynka się zamyślił i cichym głosem odpowiedział:
— Nie wiem jeszcze, co z sobą uczynię... Będzie to zależało od tego, co tu zajdzie na statku... Gdyby wszystko szło zwykłym trybem, pozostałbym na szonerze, bo cóż my — biedacy zrobimy w naszym kraju? Ludzi tam dużo, a pracy — tymczasem mało. Tacy żebracy, jak my, spadniemy na karki krewnym i znajomym, będziemy poszukiwali zarobku, a nie znajdując go, zaczniemy pić gorycz niepowodzenia, uskarżać się zazdrościć i nienawidzieć wszystkich i wszystko! Tymczasem tu po kilku ryzach zrobimy duże oszczędności i, powróciwszy z niemi do ojczyzny weźmiemy się do pracy...
— No to i chwała Bogu! — zawołał Luda. — My też postanowiliśmy podpisać nowy akord z kapitanem. Skoro wy nie odejdziecie, — raźniej nam będzie!... Gdyby tak jeszcze sztorman się wylizał z ran — święte mielibyśmy życie na „Witeziu!“
Przy tych słowach wszystkie oczy zwróciły się ku Walickiemu.
Wesoły zwykle felczer siedział jednak milczący i smutny.
— Nic jeszcze nie wiem! — mruknął. — Zrobiłem wszystko, jak umiałem i potrafiłem najlepiej, lecz sztorman wciąż gorączkuje, ciągle traci przytomność...
Marynarze z niepokojem wpatrywali się w mówiącego.
— A jak myślisz?... — szepnął Sanicki.
Felczer nagle się rozgniewał:
— Cóż ja nieszczęsny felczerek mogę myśleć? Zrobiłem, co mogłem, a co zrobiła kula w płucach sztormana, tego nie wiem, bo na to potrzebny jest doświadczony lekarz! Nic nie wiem! Czekam, co dalej będzie...