Nilsen miał oko na wszystko. Odrazu spostrzegał zagrożone miejca i posyłał ludzi, aby wzmacniali i naprawiali co trzeba, walcząc ze szturmem i nawałnicą bałwanów.
Przy ujściu potężnego Jeniseja, zabarwiającego Ocean w promieniu kilkudziesięciu mil na kolor brunatny, — nowe niebezpieczeństwo stanęło przed porwanym przez wichurę statkiem Olafa Nilsena.
Mocarny prąd rzeki-olbrzyma wyniósł do morza zerwane gdzieś, w głębi lądu, duże drzewa wraz z korzeniami i zaciśniętemi w ich splotach kamieniami. „Witeź“ już kilka razy uderzał dziobem o płynące konary, drżał i zgrzytał, gdy olbrzymie pnie, zatopione jego ciężarem, sunęły pod wodą, ocierając się o jego dno.
Nagle śród huku, łomotu i wycia rozległ się trzask i wszyscy odczuli potężny wstrząs całego statku.
— Co się stało? — zawołał Pitt, podbiegając do kapitana.
Ten znieruchomiał z nachmurzonem czołem, ścisnąwszy obydwiema rękoma poręcz mostku, i nadsłuchiwał.
Pitt odrazu spostrzegł, że z „Witeziem“ coś się dzieje. Miotał się teraz bezładnie, obracał się wkółko, nie rozbijał nadbiegających bałwanów szturmowych i coraz silniej przewalał się z boku na bok.
— Statek nie słucha steru! — krzyknął rudlowy.[1] Zgubiłem ryzę...
— Rzuć szturwał! — odpowiedział kapitan i, pochylając się do ucha Pitta, zawołał:
— Płynące drzewa złamały nam plusk[2] steru... Nic nie poradzimy na to przy takim zwarze i dmie...