Strona:F. Antoni Ossendowski - Biały Kapitan.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kapitan stał na jednym z głazów, podobny do posągu ze spiżu, olbrzymi i drapieżny, niby lew, oczekujący napadu lub węszący zdobycz.
Pitt bez namysłu śmiałym krokiem poszedł ku Nilsenowi.
— Kto idzie? — krzyknął Norweg.
— Pitt Hardful! — odpowiedział sztorman. — Byłem niespokojny o was i przybyłem, aby wam pomóc...
Oczy Nilsena ciskały błyskawice.
— Jak śmieliście... — zaczął, lecz Pitt przerwał mu, rzekłszy:
— Skierowała mię tutaj przyjaźń dla was...
— Czy Lowe wam nic nie mówił? Być może, to on prosił was, abyście przypłynęli tu? — pytał kapitan.
— Lowe nic nie mówił. Daję wam słowo!
Milczeli przez kilka minut. Wreszcie Nilsen wyjął z kieszeni kawałek kredy i zaczął coś pisać na kamieniu. Skończywszy, mruknął:
— Tchórz!... Podły tchórz!
Spojrzał na Pitta i rzucił:
— Wracajmy! Idźcie po lewej ode mnie stronie... Inaczej możecie dostać kulę...
Jednak doszli bez żadnego wypadku i odpłynęli.
— Zapalić latarnię! — rozkazał Nilsen, stojący przy sterze.
Gdy żółte światełko, blade w świetle niegasnącej tu nigdy zorzy, zaczęło pląsać nad niespokojną powierzchnią morza, na pokładzie „Witezia“ zapalono prożektor i natychmiast zgaszono.
— Łapać cumkę! — krzyknął kapitan, rzucając na dek „Witezia“ cienką linkę. — Obciągaj!