Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc znowu nad śnieżną pustynią skłębiała się lodowa mgła, a wśród niej pędziły dalej w głąb wyspy aerosanie. Równina zaczęła wznosić się w górę, i motor pracował wolniej i głośniej.
Zbliżano się do gór, leżących na południowym zachodzie, a im wyraźniej było je widać, tem silniejszem stawało się wzburzenie Stenersena. Bo napróżno szukał oczyma jakichkolwiek oznak ludzkiej bytności, napróżno oczekiwał na powitalny okrzyk radosny. Dziewiczo-biała, błyszcząca w promieniach porannego słońca równina była milcząca, i, zdawało się, że nigdy noga człowieka nie deptała tego śniegu i żaden głos nie przerywał ciszy, powstałej wtedy, gdy z mroków chaosu wyłaniały się, gdyby mętne majaki, gdyby mgły, całe światy.
Palce marynarza wpijały się w skórę obszycia koła sterowego, a wzrok biegł tam, ku przybliżającym się górom, za któremi, być może, znalazły sobie schronienie zesłane, a między niemi ona, ukochana dziewczyna.
Droga stawała się stromą. Pasażerowie aerosani i marynarze, nałożywszy narty, ruszyli dalej pieszo, a Stenersen zaczął szybciej wjeżdżać na pochyłą górę.
Około południa podróżnicy byli już na szczycie łańcucha.
Niewysoki występ górski zakrywał teraz przed niemi widok.
Stenersen, zostawiwszy maszynę, pobiegł po nagich, szarych kamieniach, ślizgając się i potykając. Kiedy wreszcie znalazł się na szczycie, ujrzał