Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ja, Marta! — usłyszał cichy głos panny Kielland.
Dziewczyna stała przed nim z wzburzeniem na twarzy, i wyciągała doń swe przepiękne ręce.
— Do widzenia — szeptała — do widzenia. Ja wiem, że się zobaczymy.
Stenersen z krzykiem niemal przypadł do jej rąk, a ona objęła jego głowę i przycisnęła do piersi. I nie powiedziawszy ani słowa więcej, Marta szybko zeszła na pokład, na którym skazane przygotowywały się już do wysiadania.
Wczesnym świtem, skoro tylko zaróżowił się śnieg, motorowe łodzie zaczęły przewozić na pusty brzeg zapasy, skrzynie z instrumentami i koniecznemi przyrządami, skrzynie ze szkłem i żelazem, budulec i beczki z cementem i t. d, i t. d. Sąd generalny, rzekłbyś, pomyślał o wszystkiem, a państwa, biorące udział w wyroku nad sufrażystkami, zaopatrzyły zesłane we wszystko nieodzowne dla życia na pustynnej wyspie Harveya, gdzie tylko zrzadka zjawiają się pingwiny, polarne nury, i zatrzymują się na czas krótki drobne ptaki.
A później nadszedł czas wysadzania ludzi.
I też same łodzie odwoziły na brzeg zesłane kobiety.
Milczące i harde wobec nieuchronnej śmierci — wszystkie — stare i młode, dziewczyny i podlotki, prawie dzieci, — wszystkie spokojnie patrzyły w dal, gdzie nad ołowianemi, zimnemi falami widna była niewysoka ściana szarych, niegościnnych skał.
Lecz kobiety, odpływające, nie oglądały się na statki-więzienia, i tylko z czterech łodzi, płynących