Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W pierwszej chwili wszyscy trzej czuli się źle. Było przecież rzeczą jasną, że niewielki wysiłek tych potężnych rąk może połamać i zgnieść ciało i kości ludzi. Lecz potwory szły ostrożnie i ostrożnie niosły swój ciężar.
Uspokoiwszy się przeto, Karlsen pochylił się do maleńkiego ucha potwora i zaczął wymawiać różne słowa.
Zwierz mruczał cicho, lecz w tych głuchych i chrypiących dźwiękach można było rozróżnić kolejność rozlicznych zgłosek.
— Ha! To ja się może z temi zwierzątkami rozmówię! — wesoło zawołał Karlsen i dobrodusznie poklepał potwora po plecach.
Na końcu długiego i ciemnego tunelu znajdowały się potężne drzwi, a za niemi rozpoczynała się obszerna równina. Nie było widać jej krańców. Rozciągała się daleko, zlewając się z horyzontem, — i tylko gdzieniegdzie stały cienkie kolumny, gubiące się w górze pod sklepieniem, niewidocznem w falach płynącego zewsząd fioletowego światła.
Gdzieś blisko z szumem i pluskiem płynęła bystra rzeka; kiedy podróżnicy zbliżyli się do jej brzegu, owiał ich nagły żar. Woda była gorąca, a nawet chwilami kipiała.
— Oto i wyjaśnienie prądu z południa na północ! — zawołał zdumiony profesor.
Nieco dalej rzeka wpadała do szerokiego kanału i znikała pod ziemią. Na brzegach tej dziwnej rzeki po jednej i po drugiej stronie, rosły wspaniałe lasy.
Profesor pragnął, oczywiście, podejść bliżej i przypatrzeć się rosnącym tu, pod południowem morzem