Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nął ręką w stronę południa, i znowu próbował wstać.
Zbliżył się doń profesor i pomógł mu podnieść się, lecz skoro tylko od niego odstąpił, karzeł zachwiał się i opadł bezsilnie na śnieg, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się wyraz niecierpliwości i bólu.
— Zaniesiemy go tam... zaproponował cichym głosem Karlsen i wskazał ruchem głowy pobliskie góry.
— Zaraz — odpowiedział Reinert — Muszę jednak zanotować to wszystko w mej księdze. Jeżeli zginiemy, jak te nieszczęśliwe, niechże choć inni rozwiążą tajemnicę tej dziwnej istoty. —
Kiedy profesor skończył swe notatki, dziennikarz i Stenersen ostrożnie podnieśli karła, i ułożywszy go na jednym z wziętych z sobą pledów, ponieśli.
Karzeł milczał, lecz kiedy podróżni zatrzymywali się, niecierpliwie machał rękami i wskazywał na wschód południowy, gdzie łańcuch górski świecił wąskim a krętym korytarzem.
— On nas prowadzi! — szepnął Stenersen — On widzi! —
Coś królewskiego było w ruchach karła, i zmęczeni długim i szybkim marszem podróżnicy znowu szli naprzód w stronę korytarza.
W głębi korytarza stała okrągła, niewysoka baszta; na jej widok twarz karła ożywiła się, — zamachał znów rękami i poruszył ustami, jakgdyby chciał powiedzieć coś ważnego. Baszta również wydawała się majakiem. Na południowej jej stronie były drzwi, które jednak otworzyć mógł tylko karzeł, znający tajemnicę zamków.
Wewnątrz była winda z jasno oświeconą kabiną.