Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc pójdziemy śladem! — krzyknął Stenersen — Przecież nas dokądś poprowadzi! —
Nie rozchodząc się, i trzymając w kieszeniach swych futrzanych kurtek nabite, dalekonośne rewolwery, podróżnicy skierowali się ku południowi, idąc ciągle wzdłuż śladu, przeciągniętego równo jak strzała, z południa na północ.
Zdawało się, że to olbrzym jakiś nożem swym wyżłobił ten ślad przez całą dolinę.
Podróżnicy jednak nie mówili o tem, posuwali się naprzód w zupełnem milczeniu, każdy zajęty swemi myślami, choć każdy z niecierpliwością oczekiwał końca tego śladu.
Kiedy już znaleźli się u podnóża gór, spostrzegli, że ślad wije się tu zygzakami, które najwyraźniej omijają nierówności gruntu, i zepchnięte z góry lodowce i lawiny.
— Tak mógł posuwać się... człowiek! — powiedział Karlsen, i nagle zamachał rękoma i zaczął krzyczeć, starając się jednocześnie zmniejszyć szybkość swojego biegu.
Wreszcie zatrzymał się i powiedział, wskazując na grudę lodowych płyt:
— Tam! Widziałem, że tam się coś ruszało! — Z rewolwerami w rękach obeszli cicho wielką górę lodów, i zatrzymali się nagle, jak oczarowani.
To, co ujrzeli, wydało im się snem i majaczeniem. Przecierali więc oczy, spoglądali na siebie, i znów z niedowierzaniem i prawie zabobonnym strachem patrzyli na to dziwowisko.
Bo pomiędzy płytami lodu leżała żywa istota.