Strona:F. A. Ossendowski - Zbuntowane i zwyciężone.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Miasto nie gra dla nas roli — rozważał profesor — Nie było w niem tych, o których tak niejasno mówi notatka... „Oni” przyszli później... już po tem, gdy na cmentarzu za miastem wyrosło trzy tysiące grobów... Lecz któż „oni”? Ludzie? Zwierzęta? Majaki strasznej nocy polarnej? —
Odpowiedzi nie było. I to drażniło uczonego. Rozum jego, nawykły do stwarzania hipotez i naukowego ich rozbijania, nie mógł teraz znaleść ani jednego punktu, z którego możnaby wysnuć jakieś wnioski.
Kiedy minęli miasto, a przed sobą ujrzeli cmentarz, profesor zatrzymał spieszących przed nim towarzyszy, ażeby się naradzić co do dalszych kroków.
— Musimy się rozdzielić — powiedział — Każdy z nas musi zbadać część równiny, rozciągającej się od miasta aż do przeciwległych skłonów krateru. Ja biorę na siebie leżący wprost przedemną odłam z cmentarzem. Wy zaś zbadajcie część wschodnią i zachodnią. Punkt zborny tam, ot na tym wierzchołku!
Mówiąc to, Reinert wskazał swą laską ostry ząb wierzchołka, wznoszącego się nad górami, okalającemi dolinę i miasto, lodowym, martwrym wieńcem.
Postąpiono zgodnie z radą profesora. Karlsen i Stenersen odbiegli bardzo szybko, profesor zaś zrównawszy się z pierwszym rzędem mogił cmentarza, natychmiast się zatrzymał. Walczyły w nim dwa uczucia: tradycyjne poszanowanie zmarłych z silną żądzą otwarcia mogiły, i zbadania przyczyny śmierci ofiar pierwszej katastrofy. Zaczął już nawet wyciągać z za pasa topór, lecz nagle się rozmyślił, topór na nowo zasunął, mrucząc: